czwartek, 26 stycznia 2012

Proszę Pani

Proszę Pani
Znów się odurzam
Znów dni zamieniają się w noce
A noce w dni
Proszę Pani-
Dobrze mi...
Ale nie chcę tak

Raz na górze, raz na dole
Nie wiem już czy leżę czy stoję
Czym żywy jeszcze, czy jak morze martwy
Z bogiem gram
W odkryte karty

Proszę Pani
Czy aby na pewno jesteśmy tu sami?
Wokół tyle zimnych twarzy
Par oczu czerwonych w ciemności
Nienawistnych

Proszę Pani-
Boję się!

wtorek, 24 stycznia 2012

Kolega

Pokaż się
Wiem, że tu jesteś
Niełatwo mnie oszukać
Wyjdź z cienia bezimienny
I spójrz mi w oczy
W końcu zabraknie Ci kryjówek
A wtedy ja znajdę Ciebie
I pryśniesz jak czar
W jednej chwili
Bo jesteś tylko
Moim wymysłem

Narkotyk

Myślałem, że już nigdy nie napiszę
O Twoich pięknych oczach
I włosach tańczących przy strugach deszczu
Najpiękniejszy taniec
Myślałem, że nie wspomnę już
O Twym wątłym ciele, okrytym miękkim płaszczem
Delikatnej jak jedwab
Skóry

Marzyłem, by nigdy więcej
Nie pisać o swojej głuchej miłości
I zmienić się w kamień na wieki
Pisać o głupotach, muzyce, samotności
Zginąć za kilkanaście lat w spokoju
Spełniony

Nie tak łatwo się od Ciebie uwolnić
Mój nałogu

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Wirtualnie

Kochasz tylko jej umysł
A to nie miłość
To jedynie nędzna intelektualna fascynacja-
Głuchy krzyk Twych pustych oczu, gdy na nią patrzysz-
Ciche łkanie pragnącego wiedzy umysłu
Niespełnionego umysłu

To nie miłość
A jedynie kod zerojedynkowy-
prosta sekwencja cyfr
Za nic niechcąca zakończyć się
ENTEREM.

To tylko słowa
Kłamliwe, jak to słowa
Piękne, jak to słowa
Jak słowa zdradliwe
Jak słowa uzależniające

To nie miłość
To bajka
Fikcja
Skryte marzenie
Sen
o nieistniejącej rzeczywistości

Sen Boga

Księżyc zgasł
Zginął
Zdradzony przez chmury
Skonał
We własnym łożu
Ostatni raz
Resztką sił
Zabłysnął

Zgasł
Za ciężkimi powiekami nocy
Zasnął
Na zawsze

Zapłakało niebo
Nad starym przyjacielem
Otarł łzy poranek
Zapomnieli
Zagrał kogut wesołą żałobną melodię

Obudził się
Bóg

Narkotyki

Błagam o wybaczenie Was
Bo nikt inny nie został
I nie mam komu
Wybaczyć.
Błagam o łaskę
Niegrzecznie tak błagać
Wiem
że za późno już na rozgrzeszenia
I aplauz ucichł
Dawno
Zgasł płomień
Zgasł żar
Został tylko dym.

Szukam

Szukam Cię
Szukam wszędzie
Tam gdzie jeszcze nie zaglądałem
Tam gdzie często zaglądam
Licząc, że wrócisz na chwile
Licząc, że pamiętasz me imię
Głupi ja
Naiwny
Marzyciel
Od siedmiu boleści
Nawet marzyć nie potrafię

Czekam

Ogólna krytyka społeczno-politycznego systemu odmóżdżania młodych pokoleń

Nie lubię dyskutować
z idiotami
i kłócić się z utartymi schematami
Ślepej społeczności
Odmóżdżanej przez wieki
przez Panów w czarnych mundurach
czy to sukienkach
czy garniturach
Topionych od dziecka w głupocie
Opływających w bogactwa
Inkasujących krocie
Z parszywego zbieractwa
Od szarej masy
Jeżdżącej na wczasy
do Świętej Ziemi,
myśląc, że to coś zmieni
w ich marnym życiu
i na końcu nie zostaną sami

Dlatego nie rozmawiam z idiotami.

Mówią

Mówią, że jesteś idealna
Piękna
i wspaniała
KŁAMCY!
Perfidni oszuści
Obłudnicy
Ślepcy
Myślą, że cię znają.
NAIWNI GŁUPCY
Myślą, że należysz do nich
„Nadzieja matką głupich”,
powiadają idioci.
Wiemy wszyscy, że jesteś tylko moja!
Na własność
Mimo wad i kaprysów
Dziwnych fanaberii
Mimo fiołków, cyprysów,
Światła Księżyca,
Które co dzień składam Ci w podzięce
Na tak ukochane
Najdelikatniejsze ręce

Cierpliwość

Jakże chciało by się w końcu dokończyć to, co zaczęte
Dobrnąć do ostatniego zdania
W pośpiechu naskrobać kończące słowa
I odejść
Z uśmiechem na twarzy
Od zapełnionej kartki, zwieńczonego dzieła
Jakże chciałoby się dostrzec nareszcie efekt swej pracy
Lecz jak tu szukać efektu gdy pomysłu nawet nie ma
Próżno wabić słowa, łowić
Jakby na wędkę
Niewidzialną
Gdy nie ma brania
A cierpliwość na horyzoncie powoli zaczyna
dostrzegać
własne granice

Wieczór zbłąkanych dusz

W objęciach martwej północy
Zamknięty szczelnie we wnętrzu
Własnego umysłu
Obłapiany zza krat przez setki
Drobnych, zimnych, lodowych jakby
rączek
Wyłowionych z złowieszczych czeluści
Ludzkiego Atlantyku
Obciąłem im palce
Urżnąłem dłonie
Przy samych łokciach
Wyrzuciwszy małym oknem
Zabić próbowałem kraty
Ścianami z myśli
Wróciły
Gdy odrosły im palce
W podwójnej liczbie
Wróciły
Ze zdwojoną siłą
Zatknąwszy się złowrogo na mej szyi
Tęskniłem za powietrzem
Modląc się do nieznanego boga
ŚWIATŁO
RATUNEK
O, już RANEK

Samokrytyka Cholernego Egocentryka

Biorąc pod uwagę fakt
małej objętości mojego mózgu
i przyznając się do własnej głupoty,
z wielką przykrością pragnąłbym stwierdzić,
Iż coraz mniej brakuje mi do zaszczytnego statusu
Idioty.

Nie wiem czy to starość, czy ilość spożytego alkoholu
Czy może to wiatr wywiewa mi resztki umysłu
Bezlitośnie rozrzucając po świecie.
nikomu nieprzydatne
niezdatne do ponownego użycia
niezbyt wiele zresztą warte

Komercja

Ginący gatunku
Mężczyzn poetów!
Ginący gatunku
Prawdziwych artystów!
Walczyć musimy o przetrwanie
W świecie tanich rymów
I 300-stronnicowych romansół
O nieszczęśliwych miłościach
Walczyć musimy o przetrwanie
Prawdziwej sztuki
O świat niezrażony głuchą komercją
Taniej uczuciowości

Wgniecenie w zderzaku

Tak właśnie ginie miłość
Na masce samochodu
Rozgnieciona jak mucha
Starta wycieraczką
Zapomniana
Wraz z krwią wsiąknęła
W ziemię
Spłynęła do kanału

Zapłakało niebo
Wieczór nie nadszedł
I nie nadszedł poranek

Bym II

Napisałbym wiersz
Lecz brak mi weny
Więc naskrobię choć słów kilka
Dla przyjemności
Bez sensu najmniejszego
Niewyraźnych
I niezbyt pięknych

Cóż z tego
jak i tak je wierszem nazwą
I uznają za dzieło
Wielkiego artysty

Niepodległość

Krwi mojej nie dostaniesz
Ni kropli
Nie warto walczyć
Za coś co już dawno martwe
Oddane w obce ręce
Sprzedane za groszy kilka
Kawałek po kawałku
Organ po organie

Nie ma już o co walczyć!
Nie ma już czego kochać!
Nie ma już za co oddać życia!

I na chuj nam była ta niepodległość?

Moja Poezjo

Moja Poezjo!
Cóż tak niespokojnie, niemrawo
Bojaźliwie jakoby
Co się stało?
Moja poezjo!
Gdzie
się podziały Twe zwiewne
Dłonie
Sukienki jedwane
Oczy w kolorach burzy
Rozwichrzone śpiesznym wiatrem włosy
Gdzie się podziały
Twe słowa miłosne
Zgłoski ciche
Ust zamkniętych

Tęsknię
A na horyzoncie nie widać
Nadziei

Cięcie

Ostatni raz
Już nigdy Cię nie zobaczę
Ku mojej radości
Rozstajemy się na zawsze
Dość miałem
Twych gróźb
Krzyku
Lęków
Dość miałem
Twych ust delikatnych
I oczu koloru tęczy

Odchodzę
Jak daleko tylko mogę
Gdzie poniosą mnie Twe
Ciepłe przekleństwa
Tam gdzie latem pada śnieg
A zimą słońce
Nigdy nie zachodzi

Odchodzę
Bo nie gra już muzyka
Zgasły światła
Reżyser krzyknął
Cięcie!

Ja wam wcale nie każę

Chłopcy
Trochę powagi
To nie czas na zabawę
Ojczyzna wzywa
Do roboty
Przerzucać cegły
Ku chwale!
Zapierdalać!

Chłopcy!
Proszę się nie obijać
Panowie czekają w samochodach
Na rozmowę
Uśmiechnięci
Od ucha do ucha
Niechaj uśmiech nie zniknie im dziś z twarzy

Tańcz mały, tańcz!
Niech klaszczą
Zapłacili
Niech klaszczą
O uśmiechu pamiętaj!
Uśmiech ważna rzecz
Szeroki dostatecznie

Tańcz mały, tańcz
Jak ci grają
Do muzyki
Rytmicznie
Psyczhodelicznie
Tańcz
Nie płacz

Chłopcy,
Trochę powagi!
To nie czas na zabwę
Panie stoją w holu nagie
Z emeryturami
Po trzy tysiące
Czekają
Mąż zostawił same z opłatami
Smutne

Wino się skończyło
Wódki dawno nie ma

Bym

Napisałbym piosenkę
Lub wiersz
Choć krótki
Dla własnej satysfakcji
Napisałbym piosenkę
Lub wiersz
Słów kilka
Bez ładu i składu
Do tańca
Szalonych
W swej normalności
Przeciętnych
By zużyć choć trochę atramentu
I uciec na chwilę
Z nudnego świata
Ławek kamiennych
Z drewna
Szarych
W swej szarości
Stałych

czwartek, 19 stycznia 2012

Wątpliwości

Nie wiem czy to moja droga
Czy iść mi tędy dane
Czy dane mi żyć w świateł blasku
Czy dane mi być panem
                          Świata
I tak jak mój tata
                           Bóg
Rządzić całym globem?

Lecz gdy się głębiej zastanowię
To wolę być nierobem.

W swych własnych snach

Na horyzoncie nocy i dnia
pełen nadziei, że znajdę tam
choć cząstkę siebie, a potem już
Odpocznę w niebie wśród swych własnych snów

W tym wiecznym cyrku
Tańczę na pokaz jak pragnie tłum
Bujając w chmurach gdy nikt nie patrzy
Szybując wśród swych własnych snów

W tym lepszym świecie nie jestem sam
I mogę mieć co tylko zapragnę
I mogę śpiewać, tańczyć
A oni klaszczą...

Świdnica Nocą

Ach, jakże ja kocham
Te popołudniowe wieczory w odcieniach złota
Gdy słońce kłóci się z księżycem
Walcząc na śmierć i życie
Na czarnym dywanie nocnego nieba,
Kiedy Anioły już zstąpią na ziemię
A Diabeł drzemie
w wonnym łożu czasu snu demonów.
Nic więcej nie trzeba
gwiazdom, by przedłużyć swe życie,
By błyszczeć móc dłużej
Wraz z wiatrem latać
Mroźnym

Ach, jakże ja kocham
Dozgonnie, niezmiernie to zimne powietrze,
co liśćmi szeleszcze
Złowieszcze

Zrzucając z gałęzi
Resztki życia
Umierającej jesieni

(21 XI 2011r.)

Pleśń

Zainicjowawszy tę fascynującą rozmowę
I skrywszy się za lekkimi ścianami
Z marzeń
Zamilknąłem jak to mam w zwyczaju
Zamknąłem w blaszanej skrzynce
Myśli z piórek
lekkich jak ołów
Zardzewiałych przez lata
Więzionych w wilgotnej piwnicy
Wśród delikatnej wonii
hodowanej od wieków
Pleśni.
Zamknąłem na klucz
Żelazną kłódkę
Zatrzasnąwszy próchniejące drzwi
Z głuchym odgłosem wszędobylskiej
Pustki,
Towarzyszącej mi od lat
Jak najlepszy przyjaciel
Pasożyt
W liryce
dnia codziennego
Tak rozmowa się skończyła

Fridom

Mówisz o wolności
Wiążąc mi ręce
W łańcuchy zakuwając
na krótkiej smyczy trzymasz
Panie
Ja- Twój sługa
Wolny
Jak w próżni wiatr
Jak błysk w oku ślepca
Nikły
W Twej wielkości
niczym jestem
Marnym poddanym
Twych chorych zachcianek

1,2,3,4...

Niejeden raz jeszcze zaśpiewam Ci do snu
Niejeden raz jeszcze zaproszę do tańca
Niejeden raz zaśniesz w mych ramionach
I obudzisz się rano
Sama
Tak jak zawsze
Rutyna

Krzyk

Kiedyś kochała mnie mama
Lecz
Zostałem narkomanem.
Co dzień przytulała, tuliła mnie
Jak stary grzejnik się przegrzałem
Zapowietrzałem się
coraz częściej
Kolorowałem świat
Co raz więcej
Wąchałem
Spadałem
Co popadnie grałem
Malowałem sobie usta
Cały dzień
Szatan i rozpusta

Zupa była słona
Moja żona coraz starsza
Kiedy ja nie byłem w stanie
Nocą grała mi do marsza
I starała się
By nie było mi smutno
I kochała mnie
Gdy nie kochał mnie już nikt
To już ostatni raz
Wołałem, Kochana!
I tak całą noc
Aż do rana

Żona znikła niczym zachód Słońca
Tak przepiękna, tak gasnąca
W oczach
Śpiewałem jej
Na dobranoc
Krzyczałem by
Wróciła jeszcze raz
I tak na mą żałość wielką
Ożeniłem się z butelką

"To już koniec"
Krzyczeli za oknem
Samotni Sądcy Świata
Odpowiadałem im
"Proszę Państwa, to mi zwisa i lata!"
Czy warto mi było być artystą?
Nie wiem
Co to za pytanie!
Pogrzebie je bądź
Zatopię w alkoholu

Tu w piekle jest całkiem miło
Odnalazłem swych przyjaciół
Wódka nigdy się nie kończy
Nie brakuje nam też czasu
By ją pić
Nie brakuje mi nic

Zabawa

Gumowe prostytutki
W oparach taniej wódki
Tylko Ja i one
i pies

Miniaturowe flaszki
i kąpielowe kaczki
Piana, dym
i dziki seks

Tak się bawimy
Chłopaki i dziewczyny
W zasadzie to chłopaki
Na dziewczyny nie starczyło nam
Kasy!

wtorek, 17 stycznia 2012

Echo

Noce i dnie
Gdy śnię
Gdy trwam
Trzeci dzień bez alkoholu

Noce i dnie
Dnie i noce
Tak długo trwają
Bo nie grają
Mi już do rytmu
Anioły

Poranki i i wieczory
Wieczory i poranki
Brzęk pustej szklanki
Jak młot pneumatyczny
Nie daje odetchnąć
Duszy

Suszy
W gardle
Krzyk samotnej kochanki
Jakby z dali wydobyty
Głuchy
wraca echem.

Ja, wbity w kąt

Dlaczego muszę patrzeć jak on Cię całuje?
Obejmuje
Czule odgarnia jasny Twych włosów kosmyk
I mówi miłośnie
Że kocha

Dlaczego muszę patrzyć gdy on Cię dotyka?
Wymyka
Spod kontroli
Coraz niżej kładąc dłonie
Twoje ciało płonie
Gdy ja patrzę z boku
A on dawno już
Nie na tym świecie

Dlaczego muszę słuchać
Coraz szybszego oddechu
Śmiechu
Oczu Twych rozmarzonych
Symfonii dźwięków
Cichszych niż
Cisza
Odlicza sekundy

Mnie już tu nie ma
Ciebie zresztą też

Tylko gdzie?

Ale ja przecież mam uczucia?
Gdzieś...
Pewnie...
Kiedyś je znajdę
A gdy znajdę
Schowam
Jak skarb
W kąt wcisnę
Przykryję grubym kocem
Zamknę na klucz
Zostawię na czarną godzinę
Napiję się
za nie i za błędy
Czasem porozmawiam
By nie było im smutno
Nakarmię i pocieszę
Przyodzieję i napoję
By nie zmarkotniały
Do reszty
Dorzucę do ognia
By było im ciepło
Gdy przyjdzie czas
Zabiję
By nie mogły uciec
Ostrożnie
Szybko
Żeby nie bolało

Prostytucja kosztuje

Ile kosztuje Twe serce?
Bo nie wiem
 czy warto
Brać kredyt

Ile kosztuje Twa dusza
Bo nie wiem
Czy sprzedać własną
W zamian

Ile kosztuje Twa miłość
I czy warta uwagi
Pewna
Stuprocentowo

Ile kosztują Twe oczy
I czy bezpiecznie
Tak w nich pływać
By się nie utopić

Ile płacę
Za godzinę, Pani Prostytutko?

Deszczu!

Gdzie jesteś?
Nie pamiętam już
jak śpiewasz
Urodziłem się rano
Bez Ciebie przy boku
Choć zawsze budziłeś mnie pocałunkiem
W policzek
Szeptałeś do ucha
Nie pamiętam już co szeptałeś do ucha...
Wszystko jedno
Znalazłeś już innego kochanka
I samemu dane jest spędzać mi noce
Dnie
Poranki
Wieczory
Zostawiłeś
Opuściłeś
Odszedłeś

Ginę
Tulony przez własne ramiona

Liść

Ustał w bezmiarze czasu
Nędzny szelest liścia
Och, zapomniałem już jak szeleszczał ten liść!
Tak dawno ostatni raz z nim rozmawiałem...
Choć echa wspomnień
Wracały
Zamiatane co rano
To nie to samo
Bo
Niełatwo rozmawiać z martwym
Chociaż dobrzy z niego słuchacz
Może mało gadatliwy
Ale
Tak pięknie tańczy
Na wietrze...

Suka

Czy to gwiazda
Czy tylko Ty
Tak cichutko świecisz
Oślepiasz
me myśli
Grasz
na uczuciach
Tańczysz
depcząc serce

Czy to burza
Czy to tylko Ty
Mieszasz w mojej głowie
jak huragan
niszczysz to co było
W miarę stałe
Palisz mosty
Ogniem swych błyskawic

Czy to deszcz
czy tylko Ty
Zmyłaś ze mnie wątpliwości
Pozbawiłaś złudzeń
Podtopiłaś rozochocone statki
Marzeń

A to wszystko zakopałaś
Setki metrów pod ziemią
Bym nie mógł nigdy znaleźć
Choćby swych zmartwień

Miłości, moja zmyślona miłości!

Nie kocham cię
Choć pewnie chciałbym
I lżej by mi było na sercu
Nieobciążonym samotnością
Odfrunąłbym pewnie
Jako miałoby mnie co nieść
I nie musiałbym targać
Zbędnych kilogramów
Pustki
Grałby na wietrznej lirze
Apollo
Zatknięty na szczycie choinki
Aniołek
Uraczyłby nas blaskiem
Niebiańskiego oka
Śnieg schłodził rozgrzane usta
I usnął dzień
Wraz z Twymi powiekami
Skończył się świat

Akcja

Konsternacja
Film stop
Brawa, gwizdy
Ucichł klaps
Trzask muszli
Morze
Szum odkręcanych butelek
Po anonimowych listach
Z bezludnej wyspy
Zasypia rozbitek
Pod starym dachem
Gnijących liści
Ślimak ginie
Z głodu

Młody Krokodyl z Wróblem Pisklakiem

Czytamy filozofów
By udawać inteligentnych
Sprawić wrażenie geniuszy, ludzi światłych
Nie rozumiejąc ni słowa
Rzucamy na prawo i lewo
Nazwiskami
Teoriami
Trudnymi do wymówienia nazwami
własnymi
Rzeczy o których nie mamy pojęcia

Inteligenci
Od siedmiu boleści!

Różne kąty widzenia

Fizycznie rzecz pojmując
Jestem masą i energią
Zbitką atomów
Ciałem stałym

Chemicznie rzecz pojmując
Jestem wulkanem
Reakcji
Tykającą bombą zegarową
Związkiem pierwiastków

Podchodząc do tego biologicznie
Jestem wnukiem małpy
Synem swej matki i ojca
Człekokształtnym
Naczelnym
Związkiem białek

Mówiąc bardziej technicznie
Jestem maszyną prostą
O złożonym działaniu
Zestawem dźwigni, kołowrotków
Rzutem na płaszczyznę

Historycznie
Jestem Polakiem
Potomkiem Lecha
Wiecznie cierpiącym
Bohaterem

Mówiąc filozoficznie
Nie istnieję

Siódmy krąg

W mojej części piekła
nie ma już demonów
Nie ma ognia
Aniołów Śmierci
Już dawno zgasła
Ciemność
W niewinnym ogrodzie płaczących róż
Zwiędły chwasty
I zwiędło me natchnienie
Zginęły dusze zagubionych
Uwolnione
Na chwilę przed zagładą
Na sekundę przed wybuchem
Skrywane głęboko tajemnice
Znalazły drogę wyjścia
Przez chory labirynt
Wyobraźni

Rodzinka

Abstrakcjonistyczny realizm
czyli latający pingwin
i kaczka dziwaczka
oraz dzieci ich w liczbie trzech
ODMIENNOŚĆ GATUNKOWA ZACHOWANA
Pochowana
teściowo obok zięcia
a przecież do wzięcia
udziału w loterii wystarczył jeden pusty SMS
Tymczasem pies
Narkoman
pali znicze w doniczce pod domem niezliczne
Magiczne
różdżki połamane
lakierowane na błysk
Puste twarze
bez marzeń
Marzyciele, co wiele przegrali na koniach
Na krakowskich błoniach
najpiękniejszych
zaprzepaścili
rodzinną tradycję
mówienia w swahili
A bili
Syna i córki,
bo zabrakło amunicji do dwururki
W wazonie kwiaty już wszystkie powiędły

Bóbr jak to bóbr

Kocham tą utopię
Filozofię
Fantazyjny idealizm
Pragnienie dobra
i dzikiego bobra,
co zło zna z bajek.
Bo przecież nie ma przeciwieństw

Biały gołąb

Alea iacta est
Kości zostały rzucone
Stracone
Prostytutki w Betlejem
Już dawno w pył obrócone
Mury miasta bez grzechu
Zmienione w ruinę
Śmieją się niewiasty płaczące pod krzyżem
Śmieje się diabeł z krzyża
I śmieją się chmury
Od płaczu pobladłe
Zrzedła mina słońcu
Bo jemu ciepło było
Wśród tej rozkoszy i słodyczy
Huczą błyskawice
Biją dzwony świątyni rozpusty
Wołają na mszę goryczy
Spożywać krew i ciało
Bestialskie pogańskie obrzędy
Bije dzwon po raz drugi
I ostatni raz tej nocy
Ginie biały gołąb

Kimże jest ten zachlany pijak?

Wierszem jestem
Surrealistycznym
Narkotycznym
Wyobrażeniem pustej paczki papierosów
Niedopałkiem
tlącym się
we śnie
Zimowym
Niedźwiedziem polarnym
Pijanym
Od białego śniegu
W ciągłym biegu
Leniwcem
Homoseksualnym znaczkiem pocztowym
Pośpiesznym priorytetem
Co przez Hel płynie do Wrocławia
i naprawia
uszkodzone komórki myślowe
przez rozmowę
Z kieliszkiem
Zimnym kieliszkiem

Parafka

Powierzyłem Ci swoją duszę
Krwią podpisany cyrograf
Spalony
Za późno na odwrót
Czas pożegnać się
i odejść
Bez sentymentu 

Pkszz

Strzały
choć to nie wojna
spokojna noc przerwana głuchym hukiem
z zaświatów jakoby
strzelał bóg piorunami
zirytowany
ignorancją i idiotyzmem dzikich społeczeństw
plemion barbarzyńskich
współczesności

Rozbłysnął ku niebu
oburzony
krzyknął
zapatrzony w rój głupich mrówek
Parsknął śmiechem
i spojrzał z politowaniem:

Na chuj wam kurwa te fajerwerki?!

Na zdrowie

Mierzę uczucia
w kilogramach
Bo tak łatwiej
wytłumaczyć sobie ich brak
Tak łatwiej
mi pić i grać
Tak łatwiej
Spadać
Wiedząc, że się kiedyś doleci
DO DNA