Czasem się kręcę tak szybko, tak
wkoło, że ściany zdają się nie mieć oczu. Skłonny pomyśleć
byłbym, że to martwe płyty betonu, ale w porę, gdy zwalniam ruch
swój obrotowy, odzyskują fałszywość twarzy. Wieszam na nich
pejzaże, zasłaniam spękany tynk organów, przyduszam oddychające
otwory piszczałek nocnych. Partytura po zmierzchu nie świeci
nutami, w ciemni tej arytmicznej dysharmonii ujęte szaleńcze jęki
księżyca.
Ulało się. Filiżankę przewróciłem
gwałtownym napięciem prawego pośladka. Tak się dzieje, gdy
prostuję nogę na pedale. W tym wszystkim najlepszy jest brak cukru
i bliskość wschodu słońca. Niedługo wyschnie wszystko, a i kleić
się chociaż nie będzie niemiłosiernie. Niewidoczne wgniecenia w
porcelanie; tak nierównomiernie rozchodzi się w nich powietrze:
rozproszenie, dyfrakcja, interferencja. Nieznośne vibrato.
Obok filiżanki śpi twoja kredka do
ust, rozgnieciona ciężarem przedwczorajszych niskich tonów. Jest
wszędzie, na spodniach, kanapie, ścianie, niedoprana. Jest czerwona
jak nic tutaj, z niczym nie kontrastuje, z niczym nie współgra.
Jest, by być, by razić, gdy otwieram drzwi. Jest wszędzie, lecz
nie tam, gdzie być powinna. Usta nadal blade mam i spierzchnięte.
Gram te pięć dźwięków na krzyż.
W trzeciej oktawie samotności. Rozciągam palce, o stół strzelam-
leżę. Pod sufitem. Nienawidzę niespodziewanych zmian grawitacji.
Myślę wtedy stopami, a chodzę na głowie. Na palcach liczyć mogę
jedynie do dziesięciu, a rytmy bardziej coraz skomplikowane,
uciekają spod opuszków stwardniałych bezlitośnie.
Wyobrażam sobie te świetlne tancerki
za oknem, które tak się zazdrośnie odbijają w szybie. Uderzają
chaotycznie, niczym pioruny w sercu burzy, jak zamroczony w ringu
bokser, jak zdesperowane muchy o maskę samochodu. Patrzę kątem
połowy jednego oka na abstrakcję tej bijatyki, tak adekwatną do
sytuacji, majestatycznie tak nierealną.
Po tylu łykach niebo zdaje się być
obrazem van Gogha- rozmazanym i nie do taktu. Deszczu krople zmywają
tylko zbędne warstwy farby, usuwają zgrubienie niepotrzebnych
nawarstwień, osunięć dłoni mistrza. Ulatuję tam teraz, jako mnie
ciągnie ku górze. Zapominam o półtonach i w prostocie kolejnych
gam opowiadam swoją historię.
Wystygłaś do reszty i zgorzkniałaś.
Ściągnięta z podgrzewacza zmieniłaś nawet kolor- rumieńce
zalotne zastąpił szkarłat obojętności. Gdzie się podziała
nasza namiętność? Przedłużam jak mogę tylko tę rozmowę,
naciskam po kolei, co popadnie. Nie zważam już na klasyków,
rozumiesz? Dźwięki nie muszą trwać wieczność. Niechaj giną
kolejno, nakładając się na siebie, niech żyją choć ćwierćnutę.
Pauza. Wokół tyle topielców. To nie
romantyzm. Bulgotanie ostatnich tchów wśród lasów wodnej
roślinności szmeru. Lubisz ich słuchać. Stajesz się słodsza i
przystępniejsza. Nie za tyloma rzekami kryje się już zamek twojej
rozkoszy. Jakbym budował statki kolejne, przeciekające i się
przesiadał raz po raz z uczucia na uczucie, z miłości na
nienawiść.
W tej ciszy jest wiele tajemnic i
ukrytych znaczeń. Jak w próżni arystotelesowskiej, nie może
istnieć nic prócz tajemnic. Tu mieszkają wyobrażenia, tu
wyostrzają się zmysły. Mieszam w braku czegokolwiek, niczym w
diablej zupie. Licząc na cud, akord, dwudźwięk choćby najlichszy.
Budzi się po szóstej symfonii
słońce. Ściany nie mają oczu, tancerki wdzięku, wcale nie
zgorzkniałaś, a ja nie stoję na głowie. Topielce żyją w rurach
grzewczych.
(20.06.12)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz