środa, 20 czerwca 2012

Insomnia, czyli historie nocnej herbaty


         Czasem się kręcę tak szybko, tak wkoło, że ściany zdają się nie mieć oczu. Skłonny pomyśleć byłbym, że to martwe płyty betonu, ale w porę, gdy zwalniam ruch swój obrotowy, odzyskują fałszywość twarzy. Wieszam na nich pejzaże, zasłaniam spękany tynk organów, przyduszam oddychające otwory piszczałek nocnych. Partytura po zmierzchu nie świeci nutami, w ciemni tej arytmicznej dysharmonii ujęte szaleńcze jęki księżyca.
         Ulało się. Filiżankę przewróciłem gwałtownym napięciem prawego pośladka. Tak się dzieje, gdy prostuję nogę na pedale. W tym wszystkim najlepszy jest brak cukru i bliskość wschodu słońca. Niedługo wyschnie wszystko, a i kleić się chociaż nie będzie niemiłosiernie. Niewidoczne wgniecenia w porcelanie; tak nierównomiernie rozchodzi się w nich powietrze: rozproszenie, dyfrakcja, interferencja. Nieznośne vibrato.
         Obok filiżanki śpi twoja kredka do ust, rozgnieciona ciężarem przedwczorajszych niskich tonów. Jest wszędzie, na spodniach, kanapie, ścianie, niedoprana. Jest czerwona jak nic tutaj, z niczym nie kontrastuje, z niczym nie współgra. Jest, by być, by razić, gdy otwieram drzwi. Jest wszędzie, lecz nie tam, gdzie być powinna. Usta nadal blade mam i spierzchnięte.
         Gram te pięć dźwięków na krzyż. W trzeciej oktawie samotności. Rozciągam palce, o stół strzelam- leżę. Pod sufitem. Nienawidzę niespodziewanych zmian grawitacji. Myślę wtedy stopami, a chodzę na głowie. Na palcach liczyć mogę jedynie do dziesięciu, a rytmy bardziej coraz skomplikowane, uciekają spod opuszków stwardniałych bezlitośnie.
         Wyobrażam sobie te świetlne tancerki za oknem, które tak się zazdrośnie odbijają w szybie. Uderzają chaotycznie, niczym pioruny w sercu burzy, jak zamroczony w ringu bokser, jak zdesperowane muchy o maskę samochodu. Patrzę kątem połowy jednego oka na abstrakcję tej bijatyki, tak adekwatną do sytuacji, majestatycznie tak nierealną.
         Po tylu łykach niebo zdaje się być obrazem van Gogha- rozmazanym i nie do taktu. Deszczu krople zmywają tylko zbędne warstwy farby, usuwają zgrubienie niepotrzebnych nawarstwień, osunięć dłoni mistrza. Ulatuję tam teraz, jako mnie ciągnie ku górze. Zapominam o półtonach i w prostocie kolejnych gam opowiadam swoją historię.
         Wystygłaś do reszty i zgorzkniałaś. Ściągnięta z podgrzewacza zmieniłaś nawet kolor- rumieńce zalotne zastąpił szkarłat obojętności. Gdzie się podziała nasza namiętność? Przedłużam jak mogę tylko tę rozmowę, naciskam po kolei, co popadnie. Nie zważam już na klasyków, rozumiesz? Dźwięki nie muszą trwać wieczność. Niechaj giną kolejno, nakładając się na siebie, niech żyją choć ćwierćnutę.
         Pauza. Wokół tyle topielców. To nie romantyzm. Bulgotanie ostatnich tchów wśród lasów wodnej roślinności szmeru. Lubisz ich słuchać. Stajesz się słodsza i przystępniejsza. Nie za tyloma rzekami kryje się już zamek twojej rozkoszy. Jakbym budował statki kolejne, przeciekające i się przesiadał raz po raz z uczucia na uczucie, z miłości na nienawiść.
         W tej ciszy jest wiele tajemnic i ukrytych znaczeń. Jak w próżni arystotelesowskiej, nie może istnieć nic prócz tajemnic. Tu mieszkają wyobrażenia, tu wyostrzają się zmysły. Mieszam w braku czegokolwiek, niczym w diablej zupie. Licząc na cud, akord, dwudźwięk choćby najlichszy.
         Budzi się po szóstej symfonii słońce. Ściany nie mają oczu, tancerki wdzięku, wcale nie zgorzkniałaś, a ja nie stoję na głowie. Topielce żyją w rurach grzewczych.

(20.06.12)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz