środa, 16 maja 2012

dom cz.1

        Nie przyszedłem na pożegnanie. Nie było mnie gdy machałaś przemokniętą od łez chustką i rozpaczliwymi lamentami zanosiłaś się nad moją opadającą trumną. Nie było mnie gdy klęczałaś wśród deszczu z bukietem więdnących od mrozu róż w równie mocno zmarzniętych dłoniach. Nie było mnie wtedy, tak jak nie było mnie nigdy. Nie poznałabyś mnie, szczęściem nie otwierali wieka. Minęło kilka... kilkanaście lat od naszego ostatniego spotkania. Nigdy nie byłem dobry w liczeniu czasu.
       Teraz nie muszę. Nie muszę nic. Gniję. A raczej gnije ta kupa mięsa, która niegdyś raczyła podawać się za mnie. Przynajmniej w dokumentach. Ja nigdy nie byłem pewien. Obcość moich oczu, pustość rozszerzonych źrenic, nieswoje rysy twarzy. To coś nigdy nie powinno nazywać się mną. Nigdy. Błąd systemu.
       Płynę przed siebie rzeką wspomnień niesentymentalnych. Kiedyś byłaś dla tego ciała, to ciało było dla ciebie. Marzyło o tobie, pragnęło, pożądało. Kochałaś je, kochałaś jego ciepło, kochałaś jego delikatność, kochałaś reakcje na ból. Tańczyliśmy wtedy. W kółko. Bez muzyki. Z politowaniem patrzyłem na to, co robi ta zbitka białek, którą czule nazywałaś swoim „Fryderykiem”. Nędzność ruchów tych posuwisto-zwrotnych, jęków cichych, ust złączonych pomlaskiwań żałosność. Czym był ten uśmiech? Rzadkie zjawisko. Ono robiło to za każdym razem. Mimowolnie. Gdy zasypiał obok ciebie, a ja mogłem udać się tam gdzie moje miejsce, do świata, który był mnie wart.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz