Dzień jak co dzień niecodzienny.
Dobry film, kawa, park ten sam od roku i książka. Książka w
okładce. Papierowej. Książka cała z papieru. Ciekaw ile liter tam
by było, gdyby je mierzyć w kilogramach i czy najadłbym się, a
apetyt mam wilczy. Szczególnie na atrament i tusz drukarski. Jadłbym
je, lizał, ssał dzień cały, w słodyczy ich topiłbym pot cały
jaki z oczu bólu cieknie mi po policzkach lub łzy słone jak sól
sama od tych liter czytania. Kamienna.
Ona mówi że idzie jesień. Ja mówię,
że połowa lata, a ona mi wtedy: Jesień idzie!”. Pytam gdzie, a
ona: „Patrz liść”. I rzeczywiście, liść tam zawsze jest.
Jeden albo dwa, pożółkłe nawet czasem, choć w przeważającej
większości to ofiary wiatru najzwyklejszego, co im życie odebrał
w kwiecie wieku, gdy zielone wciąż jeszcze. Jak to liście. Szkoda
mi tych liści, choć są w sumie jak ludzie, bardziej tylko zieleni,
w sumie jak to liście, co dziwić nie powinno.